Kiedy masz 20-kilka lat pojawia się strach. Bo już ładnych parę razy było się kopniętym w dupę. Boisz się, że kiedy się przed kimś obnażysz, kiedy pokażesz wszystko albo bardzo dużo, najwrażliwsze miejsca, to ktoś będzie mógł to wykorzystać. Boisz się, gdy masz przed sobą kogoś, kto widzi więcej, kto podchodzi za blisko i jest w stanie sprawić, że czujesz się nago i bezbronnie. Czyli trzeba spierdalać. A z drugiej strony, otaczają cię ludzie, którzy nie potrafią przebić się przez twoje warstwy. Nie potrafią. Nie chcą. Więc wasze kontakty są lekkie, miłe, przyjemne, BEZPIECZNE, ale powierzchowne i nudne. Takie kikuty prawdziwej konwersacji.
 
To domena całej generacji dzisiejszych dwudziesto i trzydziestokilkulatków. Patrzeć, ale nie widzieć, słuchać, ale nie słyszeć. Rozumieć, ale nie czuć. Pojawia się, więc, deficyt bliskości. Deficyt prawdziwej czułości. Kobiety marzą i rozpaczliwie tęsknią za miłością. Ale mężczyźni zdradzili je dla ciuchów, konsol i starych modeli BMW.
 
I później ludzie budzą się o trzeciej rano, skręcani bólem w środku, który nie wiadomo skąd się bierze, i marzą o prawdziwym uczuciu, nie dając mu rzecz jasna żadnej szansy.